S. Paulina M. Kaczmarek OSC
O Jezusowej
modlitwie
Duszo chrześcijańska!
Jeśli nie znajdujesz w sobie siły, by oddawać Bogu cześć w duchu i prawdzie, jeśli twoje serce nie odczuwa ciepła i rozkosznego smaku modlitwy w twym umyśle i wnętrzu, to przynieś jako modlitewną ofiarę to, co możesz, to, na co pozwala twoja wola, co odpowiada twoim siłom. [...]
A czy wiele potrzeba nauki, rozumu albo wiedzy, żeby z czystego serca powiedzieć: "Jezusie, Synu Boży, zmiłuj się nade mną!" Czyż nie taką właśnie częstą modlitwę pochwalał sam nasz Boski Nauczyciel? Czyż cuda nie były uproszone i spowodowane przez takie właśnie krótkie, ale częste modlitwy?
O duszo chrześcijańska!
Czuwaj i nie ustawaj w odmawianiu Jezusowej modlitwy! Choćby twoje wołanie pochodziło z serca pełnego jeszcze rozproszeń i zajętego w dużej części sprawami świata - nie szkodzi! Wołaj dalej, nie zamilknij, nie niepokój się: twoje wołanie oczyści się od tego. Nie zapominaj nigdy, że "większy jest Ten, który w was jest, od tego, który jest w świecie"(1 J 4,4), bowiem "Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko" (1 J 3,20), mówi Apostoł.– „Opowieści pielgrzyma”
Najsłodsze Imię JEZUS...
O nieustannej modlitwie słów kilka
„Nieustannie się módlcie” (1 Tes 5, 17). Czy jest to w ogóle możliwe? Skoro jest nakazem samego Chrystusa („Zawsze trzeba się modlić i nie ustawać” - Łk 18,1) to musi być to możliwe, gdyż Pan nie nakazywałby nam niczego, czego nie można wypełnić. Pozostaje jednak pytanie, JAK to wypełnić? Chrześcijanie przez wieki zadawali sobie to pytanie i w różny sposób na nie odpowiadali. Jedną z dawnych wypracowanych przed Kościół form nieustannej modlitwy jest modlitwa Jezusowa. I tu się chwilkę się zatrzymajmy.
Czasami można usłyszeć, że ta forma modlitwy jest typowa dla prawosławia i tym samym nie należy do naszej katolickiej tradycji i duchowości. Jest w tym racji o tyle, że dziś faktycznie praktykowana jest częściej na chrześcijańskim Wschodzie niż Zachodzie, zaś w świecie rzymskokatolickim jej pewnym odpowiednikiem jest modlitwa różańcowa. Jednakże nie można powiedzieć, że modlitwa Jezusowa jest „nie-katolicka”: zarówno dlatego, iż we wszystkim zgadza się teologią katolicką (w tym biblijną), a jeszcze bardziej dlatego, że jej początki sięgają dużo wcześniej niż podział Kościoła na wschodni i zachodni. Ta forma modlitwy sięga pierwszych wieków naszej chrześcijańskiej wiary, a miejscem jej narodzin jest środowisko pustelnicze. To właśnie Ojcowie Pustyni – a wśród nich m.in. św. Jan Klimak (VI/VII w.) – są głównymi propagatorami nieustannej modlitwy serca.
A zaczęło się wszystko od problemów. Pustelnik, żyjący w samotności i ciszy, praktycznie cały dzień spędzał na modlitwie i pracy ręcznej. W takim klimacie mocno doświadcza się samego siebie, swojego wnętrza, tego, co naprawdę kryje się w sercu. I nie ma dokąd uciec. Wszelkiego rodzaju myśli przychodzą do głowy i przeróżne uczucia – przyjemne lub mniej przyjemne – targają sercem. I bądź tu święty! Trzeba jakoś to „ogarnąć”: myśli poskromić, uczuciami pokierować; to tu się toczy prawdziwa walka duchowa. W IV wieku św. Antoni Wielki modlił się: „Panie, chcę się zbawić, ale myśli mi przeszkadzają!” Mnich-pustelnik szukał ratunku w Słowie Bożym, sięgając do odpowiednich wersetów Biblii, które staną się lekarstwem na jego dolegliwości; wybierał sobie odpowiedni werset i przez cały dzień powtarzał go na głos lub w sercu, „przeżuwał go”, dopóki nie odejdzie pokusa. Czasem wersetem, który „działał” na wszystko – szczególnie ukochanym przez Jana Kasjana – był znane nam dobrze z brewiarza: „Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu, Panie pospiesz ku ratunkowi memu” (Ps 70,2). Dość szybko w modlitwę nieustannego powtarzania wpleciono imię Pana Jezusa, bo przecież „Każdy, kto wezwie imienia Pana, będzie zbawiony” (Jl 3,5), a przed Jego imieniem wszystko musi uklęknąć (por. Flp 2,10). I tak właśnie zrodziła się formuła „Panie Jezu Chryste, Synu Boga żywego, zmiłuj się nade mną grzesznikiem”, nawiązująca do dwóch scen ewangelicznych (Mk 10,47 i Łk 18,38; Łk 18,38). Niekiedy ta modlitwa przyjmowała krótsze formy: „Panie Jezu, zmiłuj się” lub nawet samo: „Jezus”. Imię Jezusowe noszone nieustannie w umyśle wypiera złe myśli, podsuwane przez złego ducha, i pomaga ciągle powracać do trwania w Bożej Obecności. A to przynosi duszy same korzyści.
Rzadko zdajemy sobie sprawę z marnowania czasu na głębszym poziomie. O ile współczesny coaching podsuwa mnóstwo rad pomocnych do efektywnego zarządzania czasem, o tyle rzadko uświadamiamy sobie, że można czas marnować w swoich myślach. Przy okazji różnych nawet najprostszych czynności, jak codzienna toaleta, sprzątanie, zakupy – co się dzieje w naszej głowie? Zwykle „mielimy” wydarzenia dnia i przetwarzamy emocje… I dzieję się z nami to samo, co działo się z Ojcami Pustyni – toczymy walkę w naszych myślach, a te nie zawsze pochodzą od Boga. Różnica między nami a Ojcami polega na tym, że oni tej walki byli świadomi, a my często jej sobie nawet nie uświadamiamy. A jeśli nie podejmujemy świadomej walki, to najprawdopodobniej Zły wiedzie nas swoimi ścieżkami. Ale nie musi tak być. Przeszczepienie nieustannej modlitwy – np. Jezusowej – do swojej codzienności może stać się dla nas gwarantem codziennych zwycięstw, tak, aby „wszelką myśl poddać w posłuszeństwo Chrystusowi” (por. 2 Kor 10,5).
Praktykować tę formę modlitwy można na wiele sposobów; nawiążę przede wszystkim do dwóch. O jednej już wspomniałam, a polega ona na tym, by w swojej codzienności możliwie jak najczęściej powracać do modlitewnej formuły. Jezus, obecny w ten sposób w naszym życiu, będzie je przemieniał. Szczególnie warto powracać do tej modlitwy w chwilach pokusy i emocjonalnego rozchwiania: czy to niepokoju, czy złości lub przez inne „niemiłe” uczucia. Imię Jezusa ma moc rozlać pokój w naszych sercach i umysłach, gdy tylko jest tam zapraszane.
Innym sposobem praktykowania modlitwy Jezusowej jest przeznaczanie na nią wyznaczonego specjalnie na to czasu. Może to być pół godziny raz lub kilka razy w tygodniu, może kwadrans każdego dnia. Jeśli jednak zależy nam na tym, aby modlitwa promieniowała na resztę naszego dnia, to należałoby wyrobić sobie pewną regularność. Wydaje się, że 20-30 minut dziennie jest pewnym optymalnym minimum pomocnym do szybszego doświadczenia owoców modlitwy. Oczywiście, sami musimy ocenić, ile czasu chcemy poświęcić na modlitwę i jak rozplanować swój rytm dobowy i tygodniowy. Jeśli mamy mniej czasu, dajmy mniej, ale regularnie.
No dobrze, ale jak się modlić? Nie wspominając już o warunkach wstępnych do modlitwy (odpowiednie miejsce i czas), wróćmy uwagę na wyciszenie przed modlitwą. Trudno będzie się modlić tuż po wyłączeniu telewizora…, nie dziwmy się, jeśli będziemy mieć wtedy sporo rozproszeń. Bardzo ważna jest postawa ciała. W modlitwie Jezusowej odgrywa to dużą rolę, gdyż rytm powtarzanej modlitwy powinien harmonizować z całym ciałem. Modlitewną formułę synchronizujemy z oddechem (np. przy wdechu: „Panie Jezu Chryste, Synu Boży”, a przy wydechu: „zmiłuj się nade mną”). Powinna temu towarzyszyć postawa ciała, która umożliwia spokojny oddech. Najczęściej poleca się siadanie na modlitewnym stołeczku, który umożliwia postawę klęcząco-siedzącą. Można także usiąść na krześle, najlepiej nie opierając się - tak, aby kręgosłup był wyprostowany. Postawa klęcząca (na oba kolana) niezbyt tutaj będzie sprzyjać, gdyż po jakimś czasie odczujemy odrętwienie, które oderwie nas od samej modlitwy. Po uświadomieniu sobie Bożej Obecności powtarzamy modlitewną formułę przez określony czas. Aby nie zerkać co chwilę za zegarek można np. ustawić sobie budzik, który przypomni nam o upływie ustalonego wcześniej czasu. Można też – zamiast czasu – wyznaczyć sobie pewną ilość modlitewnych wezwań do powtórzenia, np. 100 razy rano i wieczorem. Pomocą do tego może być czotka (gr. komboskion), czyli odpowiednik naszego różańca. Czotka jest modlitewnym sznurem splatanym w odpowiedni sposób w węzełki, na których odlicza się odmawianą modlitwę. Są różne rodzaje czotek, począwszy od takich na rękę (33 węzełki), poprzez takie z 50, 100 lub nawet 200 węzełkami, niekiedy oddzielanymi drewnianymi koralikami. Charakterystyczny dla czotki jest często umieszczany wraz z krzyżykiem „cicit”, czyli pewien dzyndzel, który nawiązuje m.in. do Ewangelii o kobiecie cierpiącej na krwotok (Łk, 8, 40-48). Owa kobieta pragnęła uchwycić się skrawka szaty Pana Jezusa, my zaś chwytamy się Jego szaty, powtarzając w skupieniu Jego imię.
Można oczekiwać, że ta modlitwa zmieni serce. Człowiek uczy się skupienia, wycisza się, z czasem łagodnieje. Powtarzane z miłością „zmiłuj się nade mną” przysposabia do pokory, a ufne wołanie „Panie Jezu” (KYRIE!) rozbudza wiarę. Kto znajdzie w swoim życiu stałe miejsce dla tej modlitwy (może być tego miejsca więcej lub mniej), na pewno po czasie zobaczy jej owoce. W drodze należy się jednak spodziewać walki, zwłaszcza rozproszeń, do tego stopnia, że niekiedy cały czas przeznaczony na modlitwę będzie polegał na powrotach do Pana Jezusa. Ale też i o to chodzi… Nie należy walczyć bezpośrednio z rozproszeniami, ale uświadamiając je sobie („Aha, teraz mam właśnie takie myśli”) – przyjąć je i oddać Panu („Jezu, Ty się tym zajmij”) i z powrotem wrócić do powtarzania swojej modlitwy. I ten powrót ma wartość :) Ważna jest jeszcze jedna kwestia: nie szukania siebie. W oczekiwaniu na owoce modlitwy grozi nam niebezpieczeństwo skupienia się na sobie. A tu przecież chodzi o Pana Jezusa, o to, aby w tym czasie oddać Mu siebie, zająć się Nim Samym, zostawić na chwilę swoje problemy i oddać Mu chwałę przez to, że marnuję dla Niego swój czas. On jest tego wart! Jeśli kończąc modlitwę, jestem z siebie „niezadowolony”, to znaczy że jeszcze we mnie dużo miłości własnej. A „potrzeba a potrzeba mało albo tylko jednego” (por. Łk 10, 42): po prostu bycia z Nim i dania Mu siebie.
Czasami można usłyszeć, że ta forma modlitwy jest typowa dla prawosławia i tym samym nie należy do naszej katolickiej tradycji i duchowości. Jest w tym racji o tyle, że dziś faktycznie praktykowana jest częściej na chrześcijańskim Wschodzie niż Zachodzie, zaś w świecie rzymskokatolickim jej pewnym odpowiednikiem jest modlitwa różańcowa. Jednakże nie można powiedzieć, że modlitwa Jezusowa jest „nie-katolicka”: zarówno dlatego, iż we wszystkim zgadza się teologią katolicką (w tym biblijną), a jeszcze bardziej dlatego, że jej początki sięgają dużo wcześniej niż podział Kościoła na wschodni i zachodni. Ta forma modlitwy sięga pierwszych wieków naszej chrześcijańskiej wiary, a miejscem jej narodzin jest środowisko pustelnicze. To właśnie Ojcowie Pustyni – a wśród nich m.in. św. Jan Klimak (VI/VII w.) – są głównymi propagatorami nieustannej modlitwy serca.
A zaczęło się wszystko od problemów. Pustelnik, żyjący w samotności i ciszy, praktycznie cały dzień spędzał na modlitwie i pracy ręcznej. W takim klimacie mocno doświadcza się samego siebie, swojego wnętrza, tego, co naprawdę kryje się w sercu. I nie ma dokąd uciec. Wszelkiego rodzaju myśli przychodzą do głowy i przeróżne uczucia – przyjemne lub mniej przyjemne – targają sercem. I bądź tu święty! Trzeba jakoś to „ogarnąć”: myśli poskromić, uczuciami pokierować; to tu się toczy prawdziwa walka duchowa. W IV wieku św. Antoni Wielki modlił się: „Panie, chcę się zbawić, ale myśli mi przeszkadzają!” Mnich-pustelnik szukał ratunku w Słowie Bożym, sięgając do odpowiednich wersetów Biblii, które staną się lekarstwem na jego dolegliwości; wybierał sobie odpowiedni werset i przez cały dzień powtarzał go na głos lub w sercu, „przeżuwał go”, dopóki nie odejdzie pokusa. Czasem wersetem, który „działał” na wszystko – szczególnie ukochanym przez Jana Kasjana – był znane nam dobrze z brewiarza: „Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu, Panie pospiesz ku ratunkowi memu” (Ps 70,2). Dość szybko w modlitwę nieustannego powtarzania wpleciono imię Pana Jezusa, bo przecież „Każdy, kto wezwie imienia Pana, będzie zbawiony” (Jl 3,5), a przed Jego imieniem wszystko musi uklęknąć (por. Flp 2,10). I tak właśnie zrodziła się formuła „Panie Jezu Chryste, Synu Boga żywego, zmiłuj się nade mną grzesznikiem”, nawiązująca do dwóch scen ewangelicznych (Mk 10,47 i Łk 18,38; Łk 18,38). Niekiedy ta modlitwa przyjmowała krótsze formy: „Panie Jezu, zmiłuj się” lub nawet samo: „Jezus”. Imię Jezusowe noszone nieustannie w umyśle wypiera złe myśli, podsuwane przez złego ducha, i pomaga ciągle powracać do trwania w Bożej Obecności. A to przynosi duszy same korzyści.
Rzadko zdajemy sobie sprawę z marnowania czasu na głębszym poziomie. O ile współczesny coaching podsuwa mnóstwo rad pomocnych do efektywnego zarządzania czasem, o tyle rzadko uświadamiamy sobie, że można czas marnować w swoich myślach. Przy okazji różnych nawet najprostszych czynności, jak codzienna toaleta, sprzątanie, zakupy – co się dzieje w naszej głowie? Zwykle „mielimy” wydarzenia dnia i przetwarzamy emocje… I dzieję się z nami to samo, co działo się z Ojcami Pustyni – toczymy walkę w naszych myślach, a te nie zawsze pochodzą od Boga. Różnica między nami a Ojcami polega na tym, że oni tej walki byli świadomi, a my często jej sobie nawet nie uświadamiamy. A jeśli nie podejmujemy świadomej walki, to najprawdopodobniej Zły wiedzie nas swoimi ścieżkami. Ale nie musi tak być. Przeszczepienie nieustannej modlitwy – np. Jezusowej – do swojej codzienności może stać się dla nas gwarantem codziennych zwycięstw, tak, aby „wszelką myśl poddać w posłuszeństwo Chrystusowi” (por. 2 Kor 10,5).
Praktykować tę formę modlitwy można na wiele sposobów; nawiążę przede wszystkim do dwóch. O jednej już wspomniałam, a polega ona na tym, by w swojej codzienności możliwie jak najczęściej powracać do modlitewnej formuły. Jezus, obecny w ten sposób w naszym życiu, będzie je przemieniał. Szczególnie warto powracać do tej modlitwy w chwilach pokusy i emocjonalnego rozchwiania: czy to niepokoju, czy złości lub przez inne „niemiłe” uczucia. Imię Jezusa ma moc rozlać pokój w naszych sercach i umysłach, gdy tylko jest tam zapraszane.
Innym sposobem praktykowania modlitwy Jezusowej jest przeznaczanie na nią wyznaczonego specjalnie na to czasu. Może to być pół godziny raz lub kilka razy w tygodniu, może kwadrans każdego dnia. Jeśli jednak zależy nam na tym, aby modlitwa promieniowała na resztę naszego dnia, to należałoby wyrobić sobie pewną regularność. Wydaje się, że 20-30 minut dziennie jest pewnym optymalnym minimum pomocnym do szybszego doświadczenia owoców modlitwy. Oczywiście, sami musimy ocenić, ile czasu chcemy poświęcić na modlitwę i jak rozplanować swój rytm dobowy i tygodniowy. Jeśli mamy mniej czasu, dajmy mniej, ale regularnie.
No dobrze, ale jak się modlić? Nie wspominając już o warunkach wstępnych do modlitwy (odpowiednie miejsce i czas), wróćmy uwagę na wyciszenie przed modlitwą. Trudno będzie się modlić tuż po wyłączeniu telewizora…, nie dziwmy się, jeśli będziemy mieć wtedy sporo rozproszeń. Bardzo ważna jest postawa ciała. W modlitwie Jezusowej odgrywa to dużą rolę, gdyż rytm powtarzanej modlitwy powinien harmonizować z całym ciałem. Modlitewną formułę synchronizujemy z oddechem (np. przy wdechu: „Panie Jezu Chryste, Synu Boży”, a przy wydechu: „zmiłuj się nade mną”). Powinna temu towarzyszyć postawa ciała, która umożliwia spokojny oddech. Najczęściej poleca się siadanie na modlitewnym stołeczku, który umożliwia postawę klęcząco-siedzącą. Można także usiąść na krześle, najlepiej nie opierając się - tak, aby kręgosłup był wyprostowany. Postawa klęcząca (na oba kolana) niezbyt tutaj będzie sprzyjać, gdyż po jakimś czasie odczujemy odrętwienie, które oderwie nas od samej modlitwy. Po uświadomieniu sobie Bożej Obecności powtarzamy modlitewną formułę przez określony czas. Aby nie zerkać co chwilę za zegarek można np. ustawić sobie budzik, który przypomni nam o upływie ustalonego wcześniej czasu. Można też – zamiast czasu – wyznaczyć sobie pewną ilość modlitewnych wezwań do powtórzenia, np. 100 razy rano i wieczorem. Pomocą do tego może być czotka (gr. komboskion), czyli odpowiednik naszego różańca. Czotka jest modlitewnym sznurem splatanym w odpowiedni sposób w węzełki, na których odlicza się odmawianą modlitwę. Są różne rodzaje czotek, począwszy od takich na rękę (33 węzełki), poprzez takie z 50, 100 lub nawet 200 węzełkami, niekiedy oddzielanymi drewnianymi koralikami. Charakterystyczny dla czotki jest często umieszczany wraz z krzyżykiem „cicit”, czyli pewien dzyndzel, który nawiązuje m.in. do Ewangelii o kobiecie cierpiącej na krwotok (Łk, 8, 40-48). Owa kobieta pragnęła uchwycić się skrawka szaty Pana Jezusa, my zaś chwytamy się Jego szaty, powtarzając w skupieniu Jego imię.
Można oczekiwać, że ta modlitwa zmieni serce. Człowiek uczy się skupienia, wycisza się, z czasem łagodnieje. Powtarzane z miłością „zmiłuj się nade mną” przysposabia do pokory, a ufne wołanie „Panie Jezu” (KYRIE!) rozbudza wiarę. Kto znajdzie w swoim życiu stałe miejsce dla tej modlitwy (może być tego miejsca więcej lub mniej), na pewno po czasie zobaczy jej owoce. W drodze należy się jednak spodziewać walki, zwłaszcza rozproszeń, do tego stopnia, że niekiedy cały czas przeznaczony na modlitwę będzie polegał na powrotach do Pana Jezusa. Ale też i o to chodzi… Nie należy walczyć bezpośrednio z rozproszeniami, ale uświadamiając je sobie („Aha, teraz mam właśnie takie myśli”) – przyjąć je i oddać Panu („Jezu, Ty się tym zajmij”) i z powrotem wrócić do powtarzania swojej modlitwy. I ten powrót ma wartość :) Ważna jest jeszcze jedna kwestia: nie szukania siebie. W oczekiwaniu na owoce modlitwy grozi nam niebezpieczeństwo skupienia się na sobie. A tu przecież chodzi o Pana Jezusa, o to, aby w tym czasie oddać Mu siebie, zająć się Nim Samym, zostawić na chwilę swoje problemy i oddać Mu chwałę przez to, że marnuję dla Niego swój czas. On jest tego wart! Jeśli kończąc modlitwę, jestem z siebie „niezadowolony”, to znaczy że jeszcze we mnie dużo miłości własnej. A „potrzeba a potrzeba mało albo tylko jednego” (por. Łk 10, 42): po prostu bycia z Nim i dania Mu siebie.
Tekst opublikowany w kwartalniku "Idźmy do św. Józefa" - nr 4/2022 (8)