• NIECH PAN OBDARZY CIĘ POKOJEM

Zakochałam się w Nim...

...gdy zobaczyłam, w jaki sposób na mnie patrzy

s. Paulina M. Kaczmarek OSC
Nie pochodzę z głęboko wierzącej rodziny. Wprawdzie mama i babcia nauczyły mnie chodzić w niedzielę do kościoła, uczestniczyć w pasterce i spowiadać się na Wielkanoc, ale były to raczej zewnętrzne, zwyczajowe praktyki. Tata pochodził z wielodzietnej rodziny (było ich aż dwanaścioro), i dopiero gdy on się rodził (był mniej więcej w środku), jego rodzice odchodzili od czynnego zaangażowania u świadków Jehowy. Mimo to, nie przekazali prawdziwej wiary dzieciom i mój tata bierzmowanie przyjmował dopiero przed ślubem z moją mamą. Bóg był dla niego kimś obcym, dlatego też w naszym domu się o Nim nie rozmawiało, a tata wręcz nie lubił religijnych tematów. Jedynie się zgodził na wychowanie katolickie swoich dzieci, nic poza tym.

Mnie też specjalnie zatem do kościoła nie ciągnęło, choć moja mama wspominała (ja tego nie pamiętam), że w dzień mojej Pierwszej Komunii Św. byłam jakoś wyjątkowo szczęśliwa. Z tego okresu pamiętam natomiast rozmowę ze starszą kilka lat koleżanką na temat przyszłości. Ilona powiedziała, że chciałaby być w przyszłości modelką, a ja - zakonnicą. „Też kiedyś tak myślałam, przejdzie ci.” Pomyślałam w duchu: „A właśnie zobaczysz, że mi nie przejdzie”. I rzeczywiście, nie przeszło mi - zostałam zakonnicą, a ona… modelką.

Prawie do końca pierwszej klasy gimnazjum „tak sobie żyłam”, aż dzięki mojemu katechecie (był to franciszkanin konwentualny) trafiłam na oazę. Po roku wyjechałam na swój pierwszy letni turnus. I tu GO spotkałam naprawdę. W trzeci dzień oazy podczas wieczornej wspólnej modlitwy powietrze jakby wypełniła Jego Obecność. Patrzyłam na krzyż w naszej małej kaplicy – krzyż San Damiano, kopia tego, z którego Chrystus przemówił do Franciszka Bernardone - i zobaczyłam, że jest żywy. Widzi mnie! Miał spojrzenie identyczne jak na obrazie Jezusa Miłosiernego. Wraz z całym tym spojrzeniem spłynęła na mnie Miłość... Nigdy wcześniej nie czułam się tak bardzo kochana, przyjęta, zauważona, cenna w Jego oczach. Płakałam ze szczęścia. Mocne poczucie Jego bliskości nie opuszczało mnie jeszcze przez kilka dni i wtedy pierwszy raz pomyślałam, że dla takiej Miłości warto żyć…

W naszej wspólnocie oazowej przy parafii franciszkanów był zwyczaj organizowania przedstawienia z okazji uroczystości św. Franciszka. Animatorzy wpadli na pomysł, bym zagrała św. Klarę - moje blond włosy tu pasowały :) I tak grałam Klarę przez kolejne pięć lat, przez co szybko zaczęto mnie tak nazywać. Grając ją, czułam się tak naturalnie… Podczas któregoś przedstawienia poczułam pragnienie, aby to przestało być teatrem, a stało rzeczywistością.
W międzyczasie pojawił się chłopak (a nawet nie jeden 😉). W sercu zaś miałam wrażenie, że Jezus jest o to zazdrosny, a ja nie umiem dzielić serca…

Pójście za klauzurę wydawało mi nierealne i niedorzeczne (tylko wariatki dają się zamknąć na całe życie). Po prostu nie. I już. Nie brałam tego na serio. Poznałam nazaretanki (naprawdę świetne siostry!) i zaczęłam szukać u nich; zaczęły się wyjazdy na rekolekcje, w końcu deklaracja o aspiranturze, ale… czegoś mi brakowało. Co ja właściwie Panu Jezusowi oddam? Oazę? Te siostry też z nami jeździły na oazy. Podróże? Przyjaciół? To wszystko wciąż będę mogła mieć… A… TY chcesz czegoś więcej? W tym też czasie jedna z nazaretanek, które poznałam, w trakcie swoich ślubów czasowych zdecydowała o przejściu do klarysek. To był szok: ona, tak bardzo „normalna”… poszła TAM?! Za kratki? Postanowiłam ją odwiedzić, w drodze na… zjazd aspirantek nazaretańskich. Spędziłam tam zaledwie kilkanaście godzin. Po powrocie do domu moja przyjaciółka zauważyła u mnie jakąś przemianę, jakby coś mnie oczarowało. Wtedy już wiedziałam, że Nazaret to nie to, ale… za klauzurę nie chciałam. A że byłam wtedy w maturalnej klasie, celowałam w studia. O zakonie na siłę myśleć nie będę. Po egzaminach czułam potrzebę kilku dni odpoczynku, wyciszenia i zwykłego pobycia z Bogiem. Hmm… Klasztor siostry, którą wtedy odwiedziłam, wydał mi się do tego idealny. Skaryszew. I pojechałam z myślą TYLKO o odpoczynku. Trafiłam na całodzienną adorację Najświętszego Sakramentu! Nie spodziewałam się, że spotkam tego samego Żywego Jezusa… To było jednocześnie ciche, nieme, jak i zarazem wyraźne i kojące: „Tu chcę cię mieć”. Dwa razy nie musiał mi powtarzać…

Bałam się tego, co na to powie moja rodzina. Mama – jak to mama – przeczuwała, nie mogła jednak tego wszystkiego zrozumieć, zwłaszcza klauzury. Myślała, że nie chcę mieć z rodziną kontaktu, i że sama najwyraźniej dała mi zły przykład żony i matki. Akceptacja nie przyszła jej łatwo, widziałam jej skrywane łzy. Dopiero w dniu moich ślubów wieczystych mi wyznała, że jest szczęśliwa, bo widzi, że ja jestem szczęśliwa.

A tata? Wiedziałam, że nigdy się zgodzi. Już nieraz w domu awanturował się, że chodzę częściej do kościoła; zabraniał, krzyczał. Moje uczestnictwo w oazie działało na niego jak płachta na byka, a co będzie, gdy powiem o zakonie?!! Sama nie miałam odwagi mu powiedzieć, więc poprosiłam o pomoc mamę. I tak jak się spodziewałam, rozpętała się awantura. Któregoś dnia, gdy mama była w pracy, a on ze mną w domu, zamknął mnie w piwnicy, dopóki nie zmienię zdania. Krzyczał na mnie, rzucając w górę rękawiczkami ogrodowymi, że modlitwa pieniędzy mi zapewni, żebym prosiła Bozię o utrzymanie… Ponieważ zdania zmienić nie chciałam, czekałam i modliłam się. Dopiero mama, gdy wróciła z pracy, uwolniła mnie z piwnicy. Po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że to zdarzenie z piwnicą jest dokładnie potwierdzeniem mojego franciszkańskiego powołania: choć nie śmiem porównywać się do Franciszka, to jego też ojciec uwięził w piwnicy, a uwolniła matka… Zadziwiające w całej tej mojej walce o pójście drogą powołania było też to, że na to wszystko miałam siłę. To nie mógł być mój wymysł! W sercu miałam pokój, mimo że czasem przychodziły mi myśli, co będzie, jeśli się mylę? A jednocześnie co chwilę serce drżało mi z tęsknoty za Bogiem, a wszystkie inne sprawy zdawały się napełniać mnie pustką.

W końcu udało się. Po dwóch miesiącach od wizyty w Skaryszewie, która miała być tylko odpoczynkiem, znalazłam się już po drugiej stronie kratek. Tata nie chciał mnie znać; na pożegnanie w dzień wyjazdu usłyszałam: „spadaj”… Przez pierwsze lata nie utrzymywał ze mną kontaktu, nie podchodził do telefonu. Potrzeba było kilku lat, by puściły pierwsze lody, i choć dziś dalej tata nie rozumie, prawie wcale mnie nie odwiedza i nie ma łaski wiary, to udaje nam się mieć jako-taki kontakt. A Bóg co jakiś czas szepcze mi w sercu: „Choćby mnie opuścili ojciec mój i matka, to jednak Pan mnie przygarnie” (Ps 27,10).

Cały proces rozeznawania nie był łatwy. Jedyne, czego byłam pewna, to to, że On mnie kocha bezgranicznie i że chce mi objawić swoją wolą. A ja przecież chcę ją usłyszeć! To mi dodawało siły i wewnętrznego uspokojenia: przecież te dwa pragnienia muszą się potkać! Bóg się z nikogo nie nabija, dla Niego życie człowieka ma cenę Jego Krwi.
Zaufałam i nigdy nie pożałowałam swojej decyzji. Po 17 latach życia zakonnego serce z każdym dniem rośnie mi z wdzięczności za to, że On mnie tu chciał. Jestem z Nim szczęśliwa i dziś wybrałabym tak samo!
Dziękuję Ci, Panie!